NOWAKI: Na jakim etapie Pana życia zrodziło się pragnienie zebrania swojej twórczości w śpiewnik „Fantastyczne śpiewanie”?
WOLNY: Był to może rok 1987, byliśmy już po 5-6 premierowych koncertach, nasze „batorskie” granie przeniosło się już poza Górny Śląsk – były dwa koncerty we Wrocławiu (bluesy), jeden w Tarnowie (reagge), wszędzie entuzjastyczne reakcje. Gdy zacząłem seminarium w Tarnowie, mój kolega z roku, Albert Urbas, zaproponował wydanie śpiewnika. Ja nie miałem specjalnie ochoty, bo wiązało się to z dużą pracą zapisu nutowego ok. 60 piosenek, a ja wolałem pisać nowe niż katalogować te, które już były w obiegu. Ale Albert nalegał, powiedziałem mu że ok, ale ja mu będę podrzucał „brudnopisy” a on zajmie się resztą. I tak było. Ja gdzieś tam w czasie wykładów pod ławką pisałem nuty, a on potem cierpliwie je kaligrafował (nie było jeszcze komputerów, ten śpiewnik był robiony odręcznie, nawet pięciolinie Albert rysował tuszem na kredowym papierze…). Tak powstawał śpiewnik. Potem Albert pojechał do Poznania, gdzie znalazł jakąś drukarnię – już nie pamiętam kto na to wyłożył kasę:) Pamiętam noc jak przywiózł całą torbę wypełniona śpiewnikami, było to niesamowite przeżycie. Potem dystrybucja – oczywiście też „odręczna”. Pamiętam, jak pojechałem do Lublina na zaproszenie ks. Szymika, żeby mu pomoc muzyką i tymi piosenkami w rekolekcjach dla studentów (to u niego w mieszkaniu, a dokładniej w wannie gdzie brałem kąpiel, powstała wtedy „Księżniczka”:) Rozeszły się wszystkie śpiewniki, cały nakład, a ci którzy nie dostali, dawali mi kartki z adresami. Albert potem wysyłał resztę pocztą.
Zarobiliśmy dużo pieniędzy… Ja za to kupiłem bilet do wymarzonej Hiszpanii, która potem stała się moją drugą ojczyzną.
Albert jest teraz proboszczem gdzieś w tarnowskiej diecezji. Obiecał przyjechać z grupą z parafii na koncert w czerwcu do Piotrowic.
N: W jakim wieku rozpoczął Pan przygodę z muzyką i co skłoniło Pana do wybrania akurat gitary?
W: Podobno byłem oczarowany muzyką od kołyski. Mama wspomina jak jako 3 latek mogłem godzinami patrzeć na konkurs chopinowski w telewizji, i być całkowicie oderwany od rzeczywistości. Ja tego faktu nie pamiętam, ale wiem że moim największym marzeniem była najpierw perkusja a potem fortepian. Niestety było to niemożliwe ze względów finansowych, a także i tego że są to dwa instrumenty trudne do zmieszczenia w 50m mieszkaniu spółdzielczym, nie mówiąc już o możliwych reakcjach sąsiadów. Mieliśmy w domu mała gitarę na której kiedyś grała moja mama. Wiec była to jedyna opcja – plus nauka w ognisku muzycznym, które mieściło się w budynku liceum Batory. Gitara miała metalowe struny, ja delikatną rękę 9-latka… Bywały momenty, że struny wbijały się w opuszki palców, i ciekła krew… Potem było lepiej – kuzyn Fred podarował mi swoją gitarę z szerszym gryfem, a mój nauczyciel, pan Król, skądś zdobył nylonowe struny. Szybko się uczyłem – pamiętam, że w wieku 11 lat miałem za sobą 25 publicznych występów.
Jak tylko poznałem nuty, zacząłem coś tam komponować – nic wielkiego, jakieś melodie. Do dziś mam parę tych zapisów w starym zeszycie nutowym. Ale najbardziej jako dziecko lubiłem bawić się w „dyrygenta”. Zamykałem się w łazience (jedyne „wolne” miejsce, bo nie miałem swojego pokoju) – zamykałem oczy i wyobrażałem sobie muzykę, najlepiej jakąś dziwną i z wieloma instrumentami którymi „dyrygowałem”.
N: Czy pamięta Pan swoją inspirację do napisania piosenki „Song”?
W: Tak oczywiście. Oryginalna piosenka powstawała do programu „Flamenco” i miała tytuł „Lisek Antek”. Zresztą do dziś istnieje pod tym tytułem. W tym właśnie czasie zamordowany został ks. Jerzy Popiełuszko przez funkcjonariuszy SB. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, i postanowiłem napisać nowe słowa do tej melodii, która wydawała mi się wystarczająco dramatyczna, żeby oddać te uczucia. Skojarzenia: róża=krzyż=uduszenie ks. Jerzego oraz Mały Książe (który też umiera w opowieści) – Jezus – Popiełuszko – były „szkieletem” do idei tej piosenki. Na koncercie Flamenco w Batorym, pomimo jeszcze trwającego okresu po stanie wojennym o i praktycznie niemożności publicznej reklamy, było szacunkowo 2 tysiące ludzi. Były też na nim moje dwie sparaliżowane przyjaciółki – siostry Nina i Ewa (cierpiały na zaawansowane stwardnienie rozsiane) – które przywiózł jakoś z Lubina ich ojciec. Obie dziewczyny sprzedały swój sprzęt do słuchania muzyki (w tamtym czasie absolutny rarytas) i kupiły za to 800 czerwonych róż, które rozdawane były wśród uczestników koncertu, jako znak tej „róży” którą każdy powinien mieć w swoim życiu, róży, za którą warto nawet oddać życie jak Jezus, Popiełuszko i Mały książę.
Anegdotki. Na koncercie byli oczywiście funkcjonariusze SB. Jeden z wokalistów (dziś dość znany prezenter katowickiej TVP) dostał za parę dni wezwanie do wojska, na Hel (!), z komentarzem ze „tam sobie będziesz mógł pośpiewać”, a ja byłem śledzony przez dwóch tajniaków po koncercie flamenco w krypcie katedry w Katowicach aż na dworzec PKP (wracałem do Tarnowa), gdzie ich jakoś zgubiłem. Zdaje się ze ks. Szymik miał tez jakieś historie z odkręconymi kołami do samochodu czy coś w tym stylu. „Song” przeżył…
N: Spotkaliśmy się niedawno w domu parafialnym Parafii Świętego Wawrzyńca w Chorzowie, były tam również dzieci i młodzież, które znały i potrafiły wyśpiewać Twoje piosenki z pożółkłych stron śpiewnika „Fantastyczne śpiewanie”. Jakie były wtedy Twoje odczucia?
W: Zdziwienie, że jest ta sama energia jaka nam towarzyszyła wtedy. Coś jakby podróż w czasie. Ale nie było to moje pierwsze doświadczenie – Właściwie prawie nie ma miesiąca żebym skądś nie otrzymywał maila z prośbą o nagrania, kopię śpiewnika. Odzywają się młodzi i starsi ludzie z różnych stron Polski, z Kanady, Chicago. A jedno z fajniejszych doświadczeń miałem dwa lata temu w Peru (Arequipa), gdzie byłem z wykładami w tamtejszym seminarium. Chłopaki poprosili mnie o jakieś piosenki z Polski, zaproponowałem „Przyślij mi list”, Fantastyczne Śpiewanie i „Ruszaj” – te trzy które zostały przetłumaczone na hiszpański. Niesamowite jam session z Peruwiańczykami, którzy improwizowali rytm i muzykę na ich tradycyjnych instrumentach. Więc – wracając do pytania – zawsze towarzyszy mi nieśmiałe zdziwienie, że dalej jest życie , radość i energia w odtwarzaniu tych utworów dzisiaj.
N: Czy wierzysz w to, że takie kontynuowanie w obecnym pokoleniu waszej twórczości przetrwa?
W: Nie wiem, może przeminie bez śladu, ale jeśli jest w tym coś na tyle autentycznego że coś przetrwa, to będzie to dla mnie zawsze niezasłużony dar, jak uśmiech z kosmosu.
N: Co dalej ???
W: Nie wiem, będę otwarty na „znaki czasu”, jeśli mogę cos fajnego zrobić to bardzo będzie miło. Na razie jest w planach śpiewnik i koncert w czerwcu w Piotrowicach. Przy okazji śpiewnika zbieram wszystkie „sieroty” – utwory, które powstały w różnych okolicznościach na przestrzeni tych lat od ostatniego wydania, może ktoś się tym zainteresuje, zainspiruje. Chcę też dopisać parę oryginalnych utworów, mam co robić…
Zresztą chyba Nowaki (czyli Karina, Marta i Grzegorz) pewnie znów coś dla mnie wymyślą…:)
N: Czy widzisz potrzebę propagowania humanizmu chrześcijańskiego w różnych kulturach świata w których się poruszasz? Czy świat potrzebuje takiej właśnie metody ewangelizacji opartej na języku, którym posługiwałeś się w latach 80 ?
W: Bardzo ciekawe pytanie. Na pewno istnieje ciągła potrzeba humanizmu chrześcijańskiego właściwie w każdej kulturze (i religii) – jeśli przez humanizm chrześcijański rozumiemy taką wizję człowieka, którego ciągle trzeba „wywyższać”, pomagać mu odkrywać w sobie piękno, dobro, wiarę w miłość, solidarność z innymi, wrażliwość na ich cierpienia, siłę do walki o sprawiedliwość, do walki z przemocą, głupotą i lękami. Chrześcijanie po to mają wzór Chrystusa – człowieka/Boga, ( „uczłowieczonego Boga” czy „ubóstwionego człowieka”). „Do wyższych rzeczy jestem stworzony” mawiał św. Stanisław Kostka (mój patron z bierzmowania) i na to właśnie zwraca uwagę humanizm chrześcijański. No właśnie, nie oznacza to nawracania wszystkich na chrześcijaństwo, ale zwracanie uwagi na niezwykłość człowieka nie tylko dlatego że jest najbardziej inteligentnym ze zwierząt (z małymi wyjątkami), ale dlatego, że ma w sobie coś niezwykłego, tą iskrę, tęsknotę nieskończoności. Niepowtarzalne duchowe piękno. Albo przynajmniej powinien mieć i dlatego warto o to walczyć, a najskuteczniejszą metodą jest kultura, czyli wytwór ludzkiego ducha, ludzkiego geniuszu, potrzeby twórczości, czyli wyśpiewania, wymalowania, wytańczenia czy opisania tęsknoty za tym czymś, co Platon nazwał pięknem, inni miłością, transcendencja, Bogiem, wolnością, tęsknotą za spełnieniem czy zbawieniem.
Druga część pytania to czy świat potrzebuje takiej metody – na pewno trzeba ciągle zmieniać jezyk. Gdy tworzyliśmy te piosenki, to były one świadomie pisane w różnych stylach (reagge, blues, flamenco, samba, rock, itd.) oraz oparte na różnorodnych metaforach (Mały Książe, Abraham, szkoła) – bo to był nasz bunt przeciwko skostniałą formą wyrażania tych wartości, które nazywamy wiarą, miłością czy szukaniem piękna i Boga. Tak właśnie narodził się pierwszy koncert – kolędy w stylu blues, bo gdy w zakrystii kościoła w Batorym ks. Szymik zaproponował mi zagranie klasycznych utworów do wieczorka poezji świątecznej, poczułem w sobie bunt – oto idą Święta, Bóg się rodzi, a my wciąż tkwimy w tym sentymentalizmie, lulamy Jezusa i śpiewamy mu cukierkowate pieśni o tym jak to trzeba iść do Betlejem żeby go adorować czy patrzeć jak Maryja rąbek z głowy zdjęła. Bluesy – była taka zbuntowana odpowiedź młodego chrześcijanina, wołanie o autentyczność, o przeżywanie, o krzyk, o radość, o taniec. Tak samo z kolejnymi piosenkami. Niestety chrześcijaństwo, Kościół, tradycje często wtłaczają nas w schematy – z jednej strony tradycja jest super-pomnikiem ludzkiego geniuszu i kultury, ale z drugiej strony często zabija ducha, dusi w nas autentyzm, bunt, prawdę o nas samych. Nie tylko zresztą tradycja chrześcijańska, również świecka kultura z jej dogmatami zachowania się, bycia w nurcie tego co się dzieje (smartfony, Facebooki, Snapchaty, Twittery, itd.) – to wszystko nas odczłowiecza w tym sensie, że stajemy się bardziej przedmiotowi, mniej świadomi tego, że mamy się „ubóstwiać”, a nie „upodabniać”, odkrywać w sobie i innych niezwykłość, cudowność, nieprzemijalność.
OK, czyli że ta sama metoda jak wtedy – tak, ale to znaczy metoda jako brak metody, ciągłe szukanie i podsycanie w sobie tego ognia nieprzystosowania do rzeczywistości i potrzeby ciągłego jej „przekraczania”, pójścia poza schematy, w kierunku nieskończoności, a wiec tak naprawdę bez mety…
Dlatego tez najbardziej przekonywującą dla mnie definicją Boga jest Misterium, czyli Tajemnica, a w Misterium nie ma schematów, jest przestrzeń, niewidzialne powietrze do oddychania i do lotów w przestworza.
Dziękujemy za rozmowę.